niedziela, 8 marca 2009

Święto Dziewczynek

Lekko smutne, ale tylko lekko.

Zostałam bowiem słomianą wdową na jakiś czas. Moje bejbe poleciało do kraju na dwutygodniowy urlop, więc nie ma komu dać mi dziś kwiatka. Pocieszam się, że Kudłacz już w środę wraca do naszego chlewika i przywiezie trochę pyszności z ojczyzny.

Jednocześnie odkryłam, że bycie samotnym ma swoje zalety, o których już, zdawało się, zapomniałam. Bycie w związku skutkuje pewnym towarzyskim lenistwem (nie zawsze, ale to raczej dotyczy większości par): kiedy mieszkacie razem, jesteś mniej zmotywowana do wyjścia do ludzi. Tak więc, od ostatniej soboty moje życie towarzyskie nagle tak się ożywiło, że aż skoczyło mu ciśnienie.

W ubiegłą sobotę spędziłam cały dzień w towarzystwie dwojga przesympatycznych Żabojadów: mojej ulubionej koleżanki przy biurku obok, Muriel, i mojego ulubionego programisty z Paryża, Quentina, który przyjechał nas przeszkolić (co czynił cały czwartek i piątek), a w sobotę pozwiedzać Dublin. Pogoda była przepiękna, więc cały dzień chodziliśmy po mieście, chłonąc atmosferę miasta i lekko klnąc na tłumy zakupowiczów. 

autora zdjęcia wam nie pokażę, bo jeszcze się na mnie obrazi, zwłaszcza, że nie zna polskiego, a poza tym trochę mi wstyd go prosić o pozwoleństwo, jeszcze sobie pomyśli bógwico
Właściwie to zaczęliśmy w piątek, pracowym drinkiem (a właściwie wieloma) w naszym ulubionym Baggott Inn. Świętowaliśmy release nowej wersji (rodzącej się w bólach, jak zwykle), piątek i w ogóle nadrabialiśmy zaległości integracyjne. Przyszło mi też obejrzeć mecz rugby, bo sezon Six Nations przeca w pełni. Wywiązał się ciekawy dialog między mną a Quentinem (swoją drogą, nie wiedziałam, że jakiekolwiek narody poza Wyspiarzami interesują się rugby, a tu się okazuje, że we Francji jest toto bardziej popularne niż piłka nożna).
Ja: OMG, ten sport jest totalnie gejowski (wiecie, oni wszyscy się tak kładą na sobie, sorry, ale skojarzenia są raczej oczywiste)
Q: No wiesz, jak możesz! Oni walczą!
Ja: Quentin, sorry, ale jeżeli chcesz z kimś walczyć, to zaczynasz od jego twarzy, a nie d*py.

No ale sami powiedzcie, czy nie mam racji?


W sobotę wieczór kontynuowaliśmy w podobnym duchu "zwiedzanie Dublina", wylądowaliśmy mianowicie w pubie w centrum, popijając Guinnessa, popatrując na mecz Irlandia-Anglia (Irlandia wygrała, ale "brzuchem po poprzeczce") i gadając o wszystkim: science fiction, pracy, fotografii, rugby, alkoholu, tańcu... Nie wiem jak tamci dwoje, ale ja bawiłam się wspaniale.

W niedzielę natomiast męczyłam cały dzień gitarę (nauczyłam się nowej piosenki, wyniki wkrótce), a wieczorem poszłam na koncert Kultu w towarzystwie bojownika zaDuplina. O koncercie już pisałam, więc nie będę się powtarzać.

Poniedziałek, wtorek - znowu Ruski i France usiłowali mnie wykończyć. No comments.

W środę po pracy udałam się z koleżanką na drinka. Po sałatce i wielu drinkach, z nieco lżejszym sercem po zrzuceniu ciężaru niewypowiedzianych myśli, zasnęłam nieco spokojniej, wreszcie. Babskie pogaduchy to ważna rzecz w życiu każdej kobiety.

Czwartek - wizyta u lekarza, późnym wieczorem. Właściwie nie ma o czym pisać. Wróciłam do domu tak wypompowana, że nie myślałam już o niczym.

Piątek - znowu praca dała mi w kość. Ale za to wieczór z spędziłam z filmem z Bollywood, kieliszkiem czerwonego wina i talerzem pełnym pesto, co wystarczyło, żeby uznać ten dzień za udany.

Sobota - czas, żeby załatwić odkładane od dawna sprawy i wydać trochę pieniędzy. Dałam się ostrzyc, zrobiłam zakupy, zrobiłam pranie. A wieczorem dałam się wyciągnąć na koncert trzech bardów z Krakowa, w ośrodku polskim na Fitzwilliam Place 20. Chwała niech będzie cycorzowi Gulliwerowi, że mi o tym powiedział, bo ja nawet nie wiedziałam o istnieniu tego ośrodka. W sumie trochę śmieszne miejsce, nieco siermiężne, ale koncert mi się bardzo podobał. Trzech panów: Tomasz Lewandowski (o którym nigdy nie słyszałam), Szymon Zychowicz (z Piwnicy pod Baranami) i Piotr Woźniak (syn TEGO Woźniaka) wykonywali przez bite dwie godziny kawał dobrej poezji śpiewanej (i autorskiej, i bardziej szlagierowej), opowiadali dowcipy i anegdoty (głównie z fabryki Wilsona) i w ogóle epatowali krakowszczyzną na kilometr. Na pamiątkę kupiłam sobie płytę Szymona Zychowicza i dostałam od niego autograf ("Ojej, Małgosia, jak moja siostra!" :D). Miły, męski głos, ciepłe, gitarowe brzmienie i poetyckie teksty umilają mi aktualnie niedzielę.


A dziś... chyba zostanę w domu, bo pogoda nie zachęca do wytknięcia choćby nosa na zewnątrz. Dziś więc wrócę do tradycji lenia kanapowego. Może w końcu nagram jakieś nowe piosenki. Albo poukładam puzzle. Albo pooglądam filmy. Albo poczytam. Uwielbiam tzw. "marnowanie czasu".

Przydałby się jakiś morał lub dowcipne podsumowanie. To ja może tak:
- czasem warto pobyć trochę samemu, nawet za cenę braku kwiatów na Dzień Kobiet
- szkoda, że nie umiem pisać piosenek
- nadal uważam, że rugby jest gejowskie, ale każdy powód jest dobry, żeby pójść do pubu w dobrym towarzystwie ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz