niedziela, 14 lutego 2010

Muito obrigado!

W cholerę z tym francuskim! Gdzie mogę podjąć naukę portugalskiego?
Życie kulturalne w Dublinie to lekki ból. Nie wiem, jak to się dzieje, ale jak na razie jedyne rozrywki, których udawało mi się zażyć, to kino i wystawy, bo o koncertach dowiaduję się już wtedy, gdy wszystkie bilety wyprzedane, albo w ogóle tydzień po tym, jak się już odbył. Z jakiegoś powodu nie bywam na Temple Bar dostatecznie często, żeby wypatrzeć plakaty w porę...

Niemniej, tym razem szczęśliwy przypadek (ukrywający się pod postacią osobnika zwanego Mariuszem, który zaproponował wypad na drinka i pogaduszki) sprawił, że pod koniec stycznia pewnej soboty zlądowałam w Czech Inn i wyjrzałam przez okno, by skonstatować z najwyższym podnieceniem, że już 11. lutego zawita do naszego małego Duplinka Mariza, fantastyczna wokalistka fado. Jeszcze tego samego wieczora zapolowałam na bilety - udało mi się dorwać jedne z ostatnich, na balkonie dla chóru, ale zawsze coś!

Muzyką fado upajam się już od paru lat. Wszystko zaczęło się od filmu "Lisbon story" Wima Wendersa i zespołu Madredeus, który czczę ponad wszystko. Mniej więcej rok temu wpadła mi w łapki ścieżka dźwiękowa do filmu "Fados" Carlosa Saury (i ze zdumieniem skonstatowałam, że tak właściwie Madredeus to nie jest fado, a raczej nowoczesna muzyka inspirowana fado, flamenco, bossa novą i cholera wie czym jeszcze), i od razu wpadły mi w ucho dwie piosenki: wspomniana w poprzedniej notce "Meu Fado Meu"


i "Transparente"


Obie te piosenki mają wspólny mianownik: Marizę. Trochę poczytałam o niej na wikipedii, trochę posłuchałam na youtube i to mi wystarczyło, żeby pognać z radością do National Concert Hall w ubiegły czwartek. Nie zawiodłam się.

Mieliśmy trochę kiepskie miejsca, bo z tyłu sceny. Mariza była zdumiona obsadzeniem sali, ale dostosowała się do sytuacji, śpiewając po trochu we wszystkich kierunkach i kłaniając się takoż (pod koniec koncertu powiedziała, że to świetne ćwiczenie i spaliła wszystkie kalorie nagromadzone podczas pobytu w Brazylii, chociaż to chyba niedobrze, bo chudziutka jest kobitka, i to bardzo). Podczas 2.5 godzinnego koncertu wykonywała głównie utwory ze swojej ostatniej płyty, "Terra", ale też trochę starszych kawałków, np. wspomniane już wcześniej "Meu fado meu" (przy którym uroniłam łezkę czy dwie, poważnie) i swoje ulubione fado tradycyjne, "Primavera" (i dodatkowo, na bis, tradycyjne knajpiane fado-przyśpiewki wykonywane bez nagłośnienia - akustyka National Concert Hall ssie, tyle wam powiem). Mnie osobiście najbardziej poruszyło wykonanie "Barco Negro" (kawałek wykonywany oryginalnie przez Amalię Rodriguez, legendarną piosenkarkę i nestorkę fado, której zmarło się parę lat temu) - było podobne do tej interpretacji z Londynu, ale jeszcze lepsze, bo więcej śpiewu a capella i perkusji, i fantastyczna aranżacja świateł, żeby spotęgować napięcie.


W przerwach Mariza opowiadała historie o swoim dzieciństwie w Lizbonie, inspiracjach spoza Portugalii, historii fado i w ogóle o czym śpiewa. Mimo wszystko, zupełnie inaczej odbiera się piosenkę, kiedy zna się mniej więcej sens jej słów.

Koncert uświadomił mi również, że muzyka jest nie tylko do słuchania, jak się powszechnie sądzi. Dobra, może oglądanie jakiegoś gościa, którego starzy przywiązywali od młodych lat do fortepianu, żeby grał Chopina to żadna atrakcja, ale Mariza jest fascynująca nie tylko pod względem muzycznym, ale i wizualnym.


W jej wyglądzie wszystko jest tak niezwykłe i oryginalne, że nie wiem, od czego zacząć. Jej wysoka, bardzo szczupła postura odziana w długie suknie przywodzi mi na myśl powieści fantasy i gothic. Uderzający jest też kontrast jej smagłej cery (jej matka pochodziła z Mozambiku) i farbowanych na platynowy blond włosów, trochę jak japońska subkultura ganguro - swoisty negatyw klasycznego kanonu piękności w postaci bladej cery i czarnych włosów. Jej suknie idealnie oddają, moim skromnym zdaniem, istotę jej muzyki - z jednej strony fado, a więc przywiązanie do tradycji długich, czarnych sukien, a z drugiej strony spora dawka indywidualizmu i tchnienie nowoczesności w postaci niesamowitej faktury spódnicy, biżuterii itp.


Reasumując: koncert Marizy był jednym z najmilszych wydarzeń ostatnich paru miesięcy i jednym z najwspanialszych koncertów, na jakim kiedykolwiek byłam. Rzadko zdarza się spotkać tak wyjątkowego, szczodrego i pełnego pasji artystę, zwłaszcza w filharmonii. Cieszę się, że mogłam tak miło spędzić wieczór, oderwać się od codziennej brzydoty i przeżyć coś prawdziwego.

Nie muszę chyba dodawać, że serdecznie polecam wszystkim wybranie się na koncert Marizy? Ponoć była niedawno nawet w Szczecinie, więc na pewno będziecie mieli okazję.




A z tym językiem to oczywiście żartowałam. Francuski to miłość mojego życia, a portugalski to zaledwie flircik. Nie rezygnuje się z doskonale funkcjonującego, dojrzałego, stabilnego związku na rzecz flirtu, prawda?
Uch, co ja gadam. Za dużo Bridget Jones.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz