niedziela, 25 kwietnia 2010

Pan kotek był chory

...czyli kot w worku
Od mniej więcej tygodnia Gryzia nas trochę niepokoiła. Jakby osłabł jej apetyt, a wokół tęczówek pojawiła się dziwaczna, bordowa obwódka. Postanowiliśmy więc zabrać nasz drogi skarb do lekarza.

Na szczęście, udało się znaleźć weterynarza w centrum Dublina, który przyjmuje w weekendy. Zapakowaliśmy więc nasz czarny klejnocik do czarnej torby i ruszyliśmy w drogę. Koteczek oczywiście przez większość drogi i oczekiwania w kolejce miauczał okrutnie. Bastet jedna wie, jakie groźby wyrzucała kicia pod naszym adresem...

O dziwo jednak, podczas samej wizyty Gryzia była bardzo grzeczna. Po dokonaniu rejestracji (i przeliterowaniu mojego nazwiska i jej imienia; Gryzia nie mogła zostać przy panieńskim nazwisku Pazurkiewicz i przybrała nazwisko mamusi) kicia została obmacana i obadana na różne sposoby przez bardzo miłego weterynarza.

głos z offu: nawiasem mówiąc, to była moja pierwsza w życiu wizyta u anglojęzycznego lekarza; o dziwo, poszło doskonale

Wizyta ta, oprócz szukania doraźnej pomocy w sprawie oczu, miała również na celu lepsze poznanie Gryzi. Było nie było, nic prawie o niej nie wiemy, oprócz tego, że jest śliczna, słodka, szalona i chwilami nieznośna. Oględziny lekarza stwierdziły co następuje:
- jej waga jest prawidłowa (trochę przybrała, odkąd jest z nami, czasem nazywam ją "wałeczkiem", ale nie straciła na panterowatości swojej sylwetki)
- ma piękne futro (thank you, Captain Obvious)
- jej ząbki wymagają czyszczenia, a dupka szczepienia
- wnioskując ze stanu jej zębów, ma ok. 4-5 lat (ale co z tego, skoro mentalnie ma 3 miesiące)

Koteczek został potraktowany tabletką na odrobaczanie, kropelkami do oczu i zastrzykiem. W celu wykonania tego ostatniego, wet musiał zabrać ją do drugiego pokoju, gdzie nie było znanych twarzy i nie miała do kogo uciec, bo Gryzia pokazała pełnię swego temperamentu przy pierwszym ukłuciu.


Kiedy już skończyły się wszystkie badania i zabiegi, Gryzia była wystraszona jak nigdy. Tuliła się do mnie lub do Przytulanki, próbowała wspiąć się na moje plecy, a na koniec DOBROWOLNIE weszła do torby. Po powrocie do domu dostała coś do jedzenia i padła jak przysłowiowa kawka.


Mimo lekkiej kociej traumy i zadrapania na moim dekolcie (ślad po nieudanej ucieczce na moje plecy), nie żałuję tej wyprawy. Oczęta naszego sierściucha od razu odzyskały dawny blask i kolor (nie licząc lekkiej plamy beżowej mgiełki na lewym oku), apetyt się odrodził, a kotek po odespaniu stresu jest żwawy, ciekawski i zaczepny jak zawsze.

Zachęcona tym wychowawczym sukcesem, mam zamiar zabrać ją za tydzień na czyszczenie zębów. Trzymajcie kciuki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz