środa, 19 maja 2010

2010: odyseja elektryczna


O takiej okazji marzy każdy bloger: opisać wielką przygodę i zakończyć wsio jakimś dobrym morałem. Postaram się tego nie spieprzyć.


Wszystko zaczęło się ubiegłej środy, wieczorem. Lekko (ale w przyjemny sposób) zmęczona, po zwagarowaniu z francuskiego celem zrobienia wielkich zakupów i sprzątania, zasiadłam na kanapie z laptopem na kolanach. Ok. 23:00 zaczął wyć alarm ppoż. Myślałam, że to tylko zmyłka lub nadwrażliwość systemu na czyjeś niepowodzenia kulinarne (nie dalej jak 6 tygodni temu tak właśnie został uruchomiony alarm w moim poprzednim miejscu zamieszkania - dwóch Francuzów robiło sobie tosty, pute ich mać). Wychodzę na korytarz - a tam dym, i to w sporych ilościach. No nic to, to pewnie nic poważnego (przecież MNIE się katastrofy nie imają, pomyślał Grześ... Goś). Narzucam bluzę na mój t-shirt, wdziewam jakieś nieduże, lekkie buty i wychodzę z domu, wyluzowana i w dresiku, mówiąc kotu, że niedługo wrócę.

"Niedługo" okazało się być trzygodzinną męką. Na początek - wszyscy musieli opuścić budynek, co trwało parę chwil. Potem, pani z zarządu mówi, że to pożar na parkingu podziemnym, więc myślę sobie, że wszystko OK, zaraz wrócimy do domów - dupa, cały budynek wypełnił się dymem jak szklanka mlekiem. 

Kilka osób wybyło z budynku w piżamach. Kilka nieźle pijanych. Najwięcej uciechy dostarczyła jednak wszystkim naćpana panienka (Litwinka lub Rumunka, nie słyszałam dokładnie), która próbowałam wrócić do swojego mieszkania, potem walczyła z przybyłymi na miejsce policjantami (tu wielkie brawa dla Gardy, zamiast ją pałować i od razu zakuwać w kajdanki, zachowali się jak prawdziwi gentlemani). Ten i inne obrazki uświadomiły mi dość dobitnie, co znaczy powiedzenie "kij w mrowisko".


 



Morał pierwszy: Drodzy Bojownicy, jeżeli kiedyś przyjdzie wam do głowy dopuścić się owego haniebnego, kijowego czynu, zastanówcie się 10 razy - może zepsujecie niezłą imprezkę tym biednym, harującym bez wytchnienia mrówkom...

Z całego tego wydarzenia na zawsze zostanie mi jednak w pamięci coś tak okropnego, że nie mogę do dziś przejść nad tym do porządku dziennego - moja własna lekkomyślność.
Nie ubrałam się ciepło (a noce mamy dość zimne, praktycznie cały rok). Wyszłam, dzierżąc tylko klucze od mieszkania, nie pomyślałam o zabraniu portfela, dokumentów. No i najgorsze: zostawiłam kota w mieszkaniu.

Nie, żeby kotu coś się stało. Śmierdzący dym, który rozszedł sie po budynku, ominął mieszkania, tylko trochę rozprzestrzenił się zapach. Ale JA umierałam z niepokoju. Wyobrażałam sobie kota, zatrutego dymem, sztywnego, leżącego kołami do góry w przedpokoju. Kręciłam się pod swoimi oknami i wołałam ją, zeby się upewnić, że jeszcze żyje, ale bezskutecznie, z resztą, w całym mieszkaniu pogasły światła i nawet nie byłabym w stanie jej wypatrzyć. Nie mogę sobie wybaczyć, że byłam taka samolubna i zostawiłam mój skarb na pastwę dymu.

Morał drugi: Drodzy Bojownicy! Kiedy zawyje alarm, NIGDY, ale to PRZENIGDY nie lekceważcie powagi sytuacji!!!

Jak już wspomniałam, po 3 godzinach w końcu wróciliśmy do mieszkań. Przemarznięta (byłam wtedy przeziębiona, o dziwo, moje pożarowe przeżycia podziałały jak terapia szokowa i od tamtej nocy prawie mi przeszło) wróciłam do domu, wyściskałam i wycałowałam kota z łzami w oczach i zrobiłam sobie gorącą kąpiel. Okazało się, że prądu nie ma i nie będzie przynajmniej do rana, więc po kąpieli zapakowałam się w ciepłą piżamę, skarpety, koc i kołdrę (mam elektryczne ogrzewanie, a jakże), przykryłam się kotem i spałam snem sprawiedliwego. Lekki popłoch wywołała we mnie kwestia latarki - z jakiegoś powodu, nie mogłam żadnej znaleźć. Wspomagając się telefonem komórkowym, namierzyłam pewien gadżecik, który dotąd uważałam za tandetny, bardziej zabawny niż użyteczny.



Owa dziwaczna imitacja staroświeckiej lampy uratowała mi dupę. Nigdy się nie nadziękuję dość mojej szalonej cioci Grażynie (która podarowała tę lampę Przytulance, zainspirowana motywami z Menel Game).

Morał trzeci: Trzymajcie latarki, świeczki i zapałki blisko drzwi wejściowych, w z góry ustalonym miejscu.

Następnego dnia - prądu niet. Mimo lekkiego dyskomfortu, spowodowanego brudnymi włosami, nie odczuwałam jeszcze ciężaru życia unplugged. Nie dopuszczałam nawet do siebie myśli, że do wieczora prądu nie będzie. Urwałam się z pracy dośc wcześnie, z wielką nadzieją, że wreszcie wezmę prysznic, umyję włosy, napiję się gorącej herbaty i poczytam "Zmierzch" do poduszki (tak, znowu :D).
Skończyło się na herbacie z pobliskiego Spara, umyciu włosów w salonie fryzjerskim (na dodatek męskim; przynajmniej w salonie fryzjerskim można liczyć w tym kraju na profesjonalizm) i czytaniu przy oknie, dopóki się nie ściemniło. Pani z zarządu przy okazji uświadomiła mi, że nie tylko nie mam już gorącej wody (bojler elektryczny), ale też muszę oszczędzać wodę bieżącą, bo jest ona dostarczana do mieszkań przy pomocy pomp elektrycznych. 

Morał czwarty: Dywersyfikacja źródeł energii to nie tylko pusty slogan dla ekologów.

Piątek znowu upłynął w pracy, na ratowaniu świata i innych równie nudnych czynnościach. Przeszedłby kompletnie niezauważony, gdyby nie fakt, że zadzwoniła pani z zarządu i powiedziała, że prądu ciągle niet. Myślę sobie - WTF? Pamiętam, jak kiedyś padły nam wszystkie serwery, bo w Paryżu, w kwartale kamienic, gdzie mieści się siedziba główna mojego Miejsca Kaźni (między placem Vendome a Luwrem) był pożar. Wtedy to naprawa wszystkiego zajęła dokładnie jeden dzień roboczy, a był to kwartał bardzo starych kamienic - na oko wydaje się bardziej karkołomne niż jeden nowoczesny budynek, a mimo to tenże budynek po 2 dniach ciągle jest bez prądu. Wtedy właśnie, używając sformułowania Cejrowskiego, zaczęła mnie atakować wielka, kosmata panika. Wiedziałam już, że odtąd nic nie będzie proste. Wieczór upłynął mi na czytaniu "Zmierzchu" przy świeczce.

Acha, a jeszcze przed tym wybrałam sie do Muriel, zeby wziąć prysznic, umyć włosy i wziąć sobie wrzątku do termosu Wiem, brzmi przezabawnie. Co prowadzi nas do kolejnego morału...

Morał piąty: Kiedy mowa o przetrwaniu, nic nie jest śmieszne i każdy pomysł się liczy. Może nie będziesz wyglądać jak prosto ze zdjęć do National Geographic, ale to przetrwanie się liczy najbardziej.

W sobotę pracowałam. Tak się złożyło, że terminy nas gonią i przyjście do pracy w ten weekend zaplanowałam już wcześniej, a teraz życie w stylu średniowiecznym (albo i gorzej: w średniowieczu można było sobie wodę w wiadrze przynieść z rzeki, a teraz to strach tej wody nawet dotykać) uczyniło perspektywę spędzenia dnia w biurze, gdzie mogę się napić herbaty, odgrzać coś w mikrofali i skorzystać z toalety bez problemu, interesującą alternatywą. I znowu, gnana nadzieją na normalność, pognałam wieczorową porą do domu, który ciągle pozostał cichy (bez szumu lodówki) i ciemny. Wtedy to właśnie zaczęłam się gotować i powoli pękać. No dobra, dotąd było nawet zabawnie, ale żarty się skończyły. Moją frustrację pogłębił jeszcze fakt, że ok. 22:00 pani z zarządu zadzwoniła, żeby mi powiedzieć, że elektrycy już skończyli naprawę, ale teraz ESB (lokalna energetyka) musi przyjść i wszystko włączyć, a przecież w niedzielę robić nie będą. Tak więc, do poniedziałku rano ciągle nie możemy wrócić do XXI wieku.
Mam nadzieję, że któreś z tych energetycznych kretynów kiedyś sobie coś złamie, a lekarz ich nie przyjmie, bo jest niedziela/po godzinach, w dodatku wolna sobota.

Morał szósty: Zanim postanowisz wrzucić na luz i uskuteczniać pierdolęnierobizm, zastanów się, czy nie zepsujesz tym komuś dnia.



W niedzielę się jednak uspokoiłam. Po co zagryzać się rzeczami, na które nie mam wpływu? Można powiedzieć, że postawa ESB mnie zainspirowała, bo poprzedniego dnia rozważałam przyjście do pracy w niedzielę (teoretycznie aż takich zaległości nie mam, ale dla spokoju sumienia...), ale uznałam, że nie warto traktować pracy zbyt poważnie. Jak to powiedział Klinger z "M.A.S.H.": "Nie ma takiej papierkowej roboty, która nie może zaczekać do jutra". Tak więc, wyspałam się, nacieszyłam towarzystwem kota, poszłam na fotospacer, a poranną kawę zakupiłam w pobliskiej włoskiej piekarni. Siedząc na kanapie i dzierżąc papierowy kubek z capuccino w dłoni, poczułam się jak Carrie Bradshaw :) Na domiar dobrego, sąsiedzi z naprzeciwka odkryli, że gniazdko w ścianie korytarza między nami jest już w pełni sprawne, więc przy użyciu wszelkich dostępnych przedłużaczy dostarczyłam sobie prąd do czajnika, farelki i laptopa. I przy okazji poczułam się jak prawdziwy Polaczek-cwaniaczek, ciągnący prąd z niezależnych źródeł.
I jak prawdziwy ekolog, bo musiałam się myć w misce.

Morał siódmy: "Wykąpanie się w litrze wody" nie jest wcale takie trudne, jak się wydaje.

Poniedziałek przyniósł w końcu prąd. I tu nie obyło się bez zgrzytów, bo okazało się, że ESB musi wejść do mojego mieszkania, więc ja oczywiście musiałam być, bo kot, więc oni przyszli o 13:00 (ładne mi rano, whore ich mać), więc się spóźniłam do pracy. Na dodatek jeszcze nie miałam nagrzanej wody w bojlerze, więc znowu poszedł w ruch ekologiczny prysznic. Tyle, że mogłam już czytać "Zmierzch" przy normalnej lampie, bez niebezpieczeństwa dla oczu.

Jak widać na załączonym obrazku, w pełni już wróciłam do XXI wieku (no dobra, w Irlandii w zasadzie nawet przy pełni sprawnych systemach to niemożliwe, ale przyjmując lokalny punkt odniesienia dla definicji cywilizacji...) i moje kilkudniowe życie unplugged rozwiewa się powoli w mojej pamięci, jak każde wspomnienie bez większego znaczenia.

Czy jest jakieś dobre podsumowanie w tej całej historii? I dlaczego Rosjanie?

Morał ósmy: Brak prądu, gdyby nie ta cała szopka z ciepłą wodą i bieżącą wodą, byłby całkiem do zniesienia. Przynajmniej poczytałam ("Zmierzch" i "Harry'ego Pottera", ale zawsze), zamiast karmić się demotywatorami/komixxami. Poszłam na spacer, bawiłam się z kotem, nawet na moment wyciągnęłam gitarę. No i najważniejsze - poszłam wcześnie spać.

Morał dziewiąty: Kiedy jest Ci źle, pomyśl, że może być gorzej. Kiedy mieszkaliśmy w pobliżu Smithfield, którejś nocy podpalono samochód (acha, chyba jeszcze nie wspomniałam - pożar na naszym parkingu to też nie był wypadek...) na parkingu pod jednym z pobliskich apartamentowców - sklep na parterze nigdy nie oczyścił się z sadzy.

Morał dziesiąty: Z każdej przygody wyciągaj morał i nie pożądaj nieszczęścia bliźniego swego. Ani żadnej przygody, która jego jest.

Dlatego wszystkim czytelnikom Fucktu życzę wiecznego dostatku energetycznego i życia z dala od wszelkich kataklizmów. Niech moc będzie z wami!

Epilog: mój horoskop w poniedziałkowym "Metrze" - "Nie lekceważ mocy, którą zsyłają Ci gwiazdy". Nie wiem, czy w ESB pracują jakieś gwiazdy, ale do primadonny im niedaleko :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz