niedziela, 19 czerwca 2011

Celtycka sobota

Nic prawie nie rozumiesz, ale cenisz.

Ten weekend jak na razie bije na głowę swojego poprzednika. Nie tylko dokonałam rewolucji w kuchni (o tym później), ale jeszcze udało mi się poudzielać towarzysko. Widocznie tego depresantowi trzeba: ludzi, którzy zmotywują do ruszenia dupy z domu.

Na początek - baskijskie co nieco. Po raz kolejny odbywa się w Duplinie festiwal francuskiej muzyki Let's French. W zeszłym roku byłam na koncercie Isabelle i Stéphane Mellino z Les Négresses Vertes i filmie o Gainsbourgu, było super. W tym roku mam trochę pecha, bo zaproszeni artyści mi niespecjalnie odpowiadają (nie znam ich, ale przesłuchałam co nieco na YT i wygląda na typowe, francuskie, pseudocygańskie nudziarstwo brzmiące jak bidny klon Les Négresses Vertes), a film muzyczny prezentowany w ramach festiwalu (Les chansons d'amour) widziałam już 2 razy. Ale za to przyjechała orkiestra dęta z Kraju Basków. Z tej właśnie krainy pochodzi Muriel, więc nie było nawet dyskusji, że idziemy. Oderwałam się jakimś cudem od sprzątania tej mojej nieszczęsnej kuchni i pognałam do Dublin Castle.

Orkiestra jak orkiestra. Nie grali źle, ale zbyt dobrze też nie (poza jedną perkusistką, która była po prostu niesamowita). Przede wszystkim baskijskiej muzyki nie było w tym wcale, tylko aranżacje znanych przebojów i jakieś kompozycje szefa orkiestry. Nic wielkiego. Chociaż wyglądali fajnie:


Miałam w swoim modowym życiu parę takich epizodów, kiedy to z upodobaniem nosiłam czerwony berecik z antenką. Kryptobaskijska Gosia :D

Po koncercie odbyła się darmowa degustacja jedzenia i wina. Wino jak wino, ale jedzonko pyszne: ich megatwarde kiełbachy, szynki, ser, nawet wędzony łosoś gdzieś się napatoczył (którego nie spróbowałam, bo wiadomo, że irlandzki i szkocki są najlepsze na świecie i tego nawet nie ma potrzeby obalać :D). W każdym bądź razie, twarde jedzenie twardych ludzi b. mi pasowało :)

A potem, tak po prostu, orkiestra (głównie ich męska część) sobie pośpiewała. Mieli to robić na zewnątrz, ale Irlandia jak zwykle się wypięła na wszelkie plany organizacyjne i lunęła deszczem, więc z braku laku śpiewanie odbyło się pod dachem.

Nawet co nieco nagrałam moim kompakciakiem, ale wyszło żałośnie, więc pozwolę sobie poprzestać na opisie słownym: w skrócie wygląda to tak, że zwrotka jest arytmiczna i brzmi trochę jak kościelny śpiew (nawet bywa polifonicznie), a w refrenie jest trochę podskoków i kiwania się w kółeczku połączonego z kontaktem cielesnym. Po raz kolejny przekonuję się, że dla Celtów z Francji ważnym elementem tańca i śpiewu jest aspekt towarzyski. Nie jesteś gwiazdą, nie popisujesz się, robisz to wszystko, żeby robić coś z innymi ludźmi.

Zaimponowało mi też to, że gros orkiestry wykonywało te baskijskie piosenki z pamięci (a część z kartki) i o dziwo, byli to młodzi ludzie. Ilu z was zna nasze ludowe piosenki, poza "Szła dzieweczka do laseczka"?

Do takich też wniosków doszłyśmy z Ulą później, jeszcze tego samego wieczoru, tym razem w klubie Conradh na Geilge, podczas Feis na nGael. 

W CnG bywam raz w miesiącu na bretońskich wygibasach (już w najbliższy piątek! :hot) i wtedy klub ten jest trochę innym miejscem, atmosfera robi się bardzo międzynarodowa, zamówienie drinka po angielsku nie jest żadnym problemem (podobno drzewiej bywało inaczej) i generalnie częściej słychać francuski i polski niż angielski czy irlandzki. 

Tym razem trafiłam na megairlandzkie zgromadzenie: najpierw wieczór autorski (na który nie planowałam przyjść, ale tak wyszło, bo baskijski jubel skończył się wcześniej i lunął znowu deszcz, więc musiałam, jak ten Donegal Danny, schronić się gdzieś i wychynąć kufelek czarnego złota Irlandii). Książka, z tego co się zdołałam zorientować, jest o śpiewaniu po irlandzku i została napisana przez pewnego śpiewaka z Connemary. Napisana po angielsku, ale prezentacja odbyła się w Gaelic, więc zrozumiałam z 15-minutowej przemowy dokładnie 4 słowa (bo jedno z nich było angielskie, a 2 to nazwy geograficzne), ale potem przyszli ludzie z odbywających się wcześniej warsztatów wokalnych (na które, teraz trochę tego żałuję, się w końcu nie wybrałam), zasiedli wokół stołu i po prostu śpiewali.


Jak zwykle przepraszam za jakość. Ciemność, szum, odszumianie, aparat kompaktowy... wiecie, jak jest.

Młodsi, starsi, i wszyscy po irlandzku. Niesamowite. Moje uszy zdecydowanie najbardziej połechtała kobitka, która wcześniej prowadziła warsztaty wokalne, młoda babeczka rodem ze Szkocji, która śpiewała słodko, czysto i mocno, a przy tym na siedząco, jakby od niechcenia. 

Nie zabrakło również dudów, co w sumie było średnio przyjemne, bo dudy to instrument plenerowy i męczone w zamkniętym pomieszczeniu powodują ból głowy u słuchacza następnego poranka.


Gentleman to ktoś, kto wie, jak grać na dudach, ale tego nie robi ;)

Kiedy opuściłam lokal w okolicach 1:00, śpiewy i granie wciąż trwały (ale ja padałam na ryjek, bom raczej skowronek niż sowa). Mimo, że tym razem potańczyć się nie dało (ale już w piątek! :hot) i wstyd mi strasznie, że nie znam irlandzkiego ni w ząb, było szalenie interesująco. Do teraz nie wiedziałam, że Gaelic żyje i ma się dobrze, celtycka muzyka ludowa to coś więcej niż Dropkick Murphy's (pun intended, zainteresowani wiedzą, że to do nich), a O'Hara's stout jest ohydne. Każde z tych doświadczeń w kajeciku zanotowałam i ku pamięci zachowałam.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz