wtorek, 20 marca 2012

Windą do piekła

Kolejne wypociny pseudoliterackie.


Ćwiczenie polegało na opisaniu przeżyć osoby jadącej windą, w narracji pierwszoosobowej. I oto popełniłam takie o coś (inspirując się mocno filmem "Diabeł ubiera się u Prady" :D).

Są na świecie kobiety, które idąc do pracy słyszą w głowie "Suddenly I see" K. T. Tunstall. Pewne siebie, dynamiczne, seksowne. Kiedyś myślałam, że założenie szpilek, zrzucenie parunastu kilogramów i drogi fryzjer przemienią mnie w jedną z nich. Nic z tego. Chociaż mam buty od Jimmy'ego Choo i wyglądam jak redaktorka Vogue'a, przechodzenie co rano przez hol biurowca na Manhattanie, w którym zarabiam na swój niebotyczny nowojorski czynsz, jest dla mnie drogą przez mękę. Głośny klekot obcasów na marmurowej posadzce i kołacząca się w głowie mantra niskiej samooceny nie pomagają wtopić się w tłum. Stuk, stuk, nie jesteś jedną z nich, stuk, stuk, jesteś tylko księgową, stuk, stuk...
Winda! Nareszcie! Przez kilka minut nikt na mnie nie patrzy. Serce powoli zwalnia do normalnego rytmu, ręce przestają nerwowo poprawiać spódniczkę od Hermesa. Jeszcze chwila i poszybuję cichą, bezpieczną windą do swojego biura, gdzie przez resztę dnia będą mnie oglądać tylko koledzy i koleżanki z działu rachunkowości. Windo, przybywaj!

Od razu wciskam się w kąt i wgapiam w ekran iPhone'a. Nie mam nic pilnego do sprawdzenia, ale wolę gapić się w wyświetlacz telefonu, niż patrzeć na swoje odbicie w ścianie windy. Wyglądam nowojorsko do bólu, ale wiem, że nikogo nie oszukam - jestem ostatnią frajerką, szarą myszką, żałosnym przebierańcem.

Razem ze mną wsiada dziewczyna z redakcji pisma sportowego. Wygląda wspaniale - długie blond włosy, wysoka, figura nienaganna. Pewnie dawna sportsmenka. Jest ubrana elegancko, ale wygodnie, nawet nie nosi butów na obcasach. Pewnie zna swoją wartość i nie musi nikomu niczego udowadniać, patrząc na innych z góry. Chciałabym być nią chociaż przez jeden dzień, żeby zobaczyć, jak ona to robi.

W prawej dłoni trzyma swój iPhone (biały 4S, przez chwilę mam wrażenie, że patrzy ma mój czarny z politowaniem), w lewej kubek z kawą ze Starbucksa. No tak, znowu zapomniałam kupić po drodze. Może jeszcze się wrócę? Och, nie, musiałabym dwa razy przejść przez hol, nie mam siły. Sojowe latte Sportsmenki pachnie jak Boże Narodzenie. Czy ona posypała kawę cynamonem specjalnie po to, żeby mnie torturować?

Trzecie piętro. Wsiada ten blondyn z działu prawnego. Pachnie Calvinem Kleinem, płynem do płukania ust i dezodorantem Adidasa. Staje plecami do mnie, co chwilę w kierunku Sportsmenki. Wpatruję się uważnie w jego ramiona i plecy, szukając choćby najmniejszej skazy, rysy na jego doskonałym wizerunku. Pyłek łupieżu, włos, może chociaż ślad błota na nogawkach? Na próżno. Tacy jak on na pewno przechodzą przez hol jak królowie życia, choćby nawet byli ubrani w slipy i klapki.

Siódme piętro. Latynoska sprzątaczka taszcząca odkurzacz. Stoi niżej ode mnie w każdej możliwej hierarchii w tym budynku i w tym kraju, a jednak mam wrażenie, jakby i ona patrzyła na mnie z wyższością. Jakby chciała powiedzieć: "Moja praca coś znaczy. Po każdym dniu wracam do domu ze świadomością, że wygrałam z brudem. A ty? Czy wygrasz kiedyś z tymi swoimi cyferkami? Zobacz, noszę obrączkę, bo jestem kobietą z krwi i kości i nie boję się niczego, nawet przejażdżki windą w luksusowym biurowcu. Ciebie nikt nigdy nie zechce, bo nie potrafisz nic." To mówi jej spojrzenie, choć usta pozostają zamknięte. Pewnie jej angielski jest równie fatalny jak mój hiszpański. Nigdy nie byłam dobra z języków obcych. Sportsmenka pewnie zna ich kilka, dziennikarze muszą być obyci w świecie.

Laska od sportu łowi spojrzenie blondyna i uśmiecha się. Takim jak oni randkowanie przychodzi bez trudu, pewnie rzadko kończą dzień w pustym łóżku, o ile w ogóle kończą dzień. Jestem gotowa się założyć, że mogą imprezować całą noc, rano wypić kubek latte i pójść do pracy jak gdyby nigdy nic, piękni i promieniujący sukcesem jak zawsze. Moja ostatnia randka skończyła się żenująco - on był jeszcze bardziej pijany ode mnie i zasnął w ubraniu. Rano okazało się, że wcale nie miał ochoty mnie przelecieć, tylko musiał gdzieś przenocować, bo sam mieszka w New Jersey. I tak nie był przystojny, miał łupież. Nie to co Blondyn.

Dziesiąte piętro. Sportsmenka wysiada i maszeruje w kierunku przeszklonych drzwi redakcji. Wysiada też sprzątaczka. Powiew klimatyzacji niesie jej zapach - czosnek, chili i kukurydza. Pewnie robiła tortille i chili con carne przed wyjściem z domu. Ja nie umiem gotować, umiem tylko włączyć ekspres do kawy. Moja lodówka jest pełna kartonów z resztkami chińszczyzny na wynos. Założę się, że blondyn umie robić sushi, jak wszyscy faceci z kasą i klasą. Ciekawe, co je Sportsmenka? Pewnie średnio wysmażone steki wielkości pizzy. Sportowcy lubią proteiny.

Między jedenastym a dwunastym piętrem Blondyn przesuwa się w stronę tylnej ściany windy i udając wielkie zainteresowanie swoim iPhone'm (białym 4S, a jakże) zerka na mnie. Przestań! Na pewno masz duże zaległości na facebooku! O Boże, chciałabym zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu, niech nikt na mnie nie patrzy. Blondyn nadal się gapi. O Boże, o boże, on zaraz coś powie, nieeeeeeeeeeeee!
- Cześc! Pracujesz w dziale rachunkowym na dwudziestym piętrze, tak?
Dwudzieste - dwunaste. O, Boże, jeszcze tyle pięter upokorzeń. Udaje mi się wymamrotać coś na kształt potwierdzenia.
- Znasz Rachel Woods? Wiesz, taka ruda, wysoka, lubi ubierać się na czarno.
Oczywiście! Kto nie zna Rachel - szefowej działu IT z urodą przedwojennej gwiazdy filmowej i mózgiem Billa Gatesa. Życie singielek w NYC jest trudne, ale pracowanie w jednym budynku z taką kobietą oznacza, że Bóg cię nienawidzi. Kiwnęłam głową.
- Czy... czy masz jej numer telefonu? Postawię ci lunch w Four Seasons, jeżeli mi go dasz.
Oczywiście, jego stać na jadanie w Four Seasons. Pewnie bywa tam tak często, że trzymają dla niego kapcie i szlafrok. Potrząsam głową. Oczywiście, że nie mam jej numeru, takie kobiety jak ona nie interesują się takimi jak ja. Wolą spotykać się z takimi wulkanami zajebistości jak Sportsmenka.
Blondyn wzdycha i wysiada na czternastym. 
- Ech, trudno. Na razie, Jane.
Kate. Mam na imię Kate. Dupku. Pewnie nawet imienia własnej matki nie pamiętasz. Zakrztuś się stekiem w tym swoim zasranym Four Seasons. Tak, żeby Sportsmenka widziała.

Piętnaste. Wsiada młoda dziewczyna, na oko dwadzieścia - dwadzieścia dwa lata. Ubrana sztywno i niemodnie, w byle jaki garnitur z byle sieciówki. Zero makijażu, tylko pomadka ochronna. Ja też kiedyś tak wyglądałam. Zazdroszczę jej. To znaczy, nie wyglądu, ale młodości, przyszłości, perspektyw. Tego, że może się pokazać publicznie bez makijażu. Ja to chyba tylko w Halloween. Ciekawe, czy powinnam już iść na botoks? Przeglądam się w wyświetlaczu iPhone'a. Tak, dosyć odkładania na potem, jutro umówię się w klinice.

Siedemnaste. Wsiada Horovitz z działu reklamy. Stary oblech, zawsze bezceremonialnie taksuje mój tyłek. Dzisiaj taksuje tę młodą laskę. Nie do wiary, ale robi mi się smutno. Przegrywam z byle młodą siksą. Co mi po żywieniu się sałatą i joggingu? Nie wygram z nikim. Nic nie potrafię, nic nie znaczę, nikt mnie nie chce, a ta winda nie może coś dojechać. Może się zerwie i zginiemy? Będzie wreszcie spokój. Sekretarka Horovitza na pewno nie będzie po nim płakać.

Dwudzieste. Wysiadamy. Młoda siksa podchodzi do biurka recepcjonistki i tonem nie zdradzającym cienia nieśmiałości, zagaduje Lilly:
- Dzień dobry, nazywam się Janet Williams. Zostałam przysłana przez HR na rozmowę o pracę.
Lilly, zwykle wyniosła i nieuprzejma, uśmiechnęła się do nowo przybyłej. No proszę, nawet Lilly traktuje mnie jak śmiecia. Pewnie ma rację. Recepcjonistki znają się na ludziach.
- Proszę poczekać, szefowej jeszcze nie ma. Może kawy?
- Nie, dziękuję.
Z korytarza po lewej wybiega mój asystent, Ranjit. Dobry chłopak, jedyna przyjazna dusza w tym budynku. Rozluźniam się.
- Dzień dobry, szefowo! Piękny dzień dzisiaj, prawda? Kupiłem pani latte z cynamonem, tak jak pani lubi!
Ach, co za zapach. Biorę do rąk kubek i wdycham z całej siły aromat napoju.
- Dzień dobry, Ranjit. Co dziś na rozkładzie jazdy? - Ugh. Co ja do cholery wygaduję? Brzmię jak ostatnia frajerka.
Ranjit recytuje:
- Za chwilę zaczynamy rozmowy z kandydatami na stanowisko młodszego referenta, potem ma pani telekonferencję z Hong Kongiem, następnie lunch z prezesem Chartered Accountants w Four Seasons. Rachel Woods z IT zapowiedziała się na drugą, chce przedstawić wniosek o sfinansowanie nowego systemu...
Ranjit ma niesamowitą pamięć. Co za umysł! To ja powinnam być jego asystentką.
- Dziękuję, Ranjit. Przynieś mi CV kandydatów, zaczniemy za piętnaście minut. Ilu czeka?
- Wraz z dziewczyną w recepcji? Dziesięć osób.
Dziesięć młodych, ambitnych osób. Dziewięć będę musiała odesłać z kwitkiem. Założę się, że każdy kandydat z osobna lepiej wykonywałby moją pracę ode mnie. Czuję się jak śmieć.

Cóż, show must go on. Dopóki jeździ winda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz