sobota, 23 lutego 2013

Więcej, mocniej, szybciej, teraz

Don't stop me now...


Z niedoczasem coraz bardziej hardkorowo. Nie tylko, że praca. Korpoharówa to góra 40 godzin tygodniowo, a przecież po odjęciu czasu na spanie, jedzenie i permanentny wkurw na autobusy i tramwaje, zostaje jeszcze parę chwil na przyjemności wszelakie. Nigdy dość dla kogoś takiego jak ja, rzecz jasna.

Filmy. Przynajmniej dwa tygodniowo, wszystko dzięki mojej ukochanej karcie Cineworld Unlimited, której właśnie przedłużyłam żywot (za co zostałam nagrodzona awansem do Unlimited Premium i kuponami na colę i popcorn, życie czasem ma jednak sens). Również w domu, zwłaszcza dziś, kiedy trochę rozsadza mi zatoki, a na zewnątrz, jak się wyraziła Ula Herbu Cztery Koty, upał zelżał.



Polecam: "Quartet", "Hitchcock", "Jeff, who lives at home", "Django Unchained", "Silver Linings Playbook"
NIE polecam: "Movie 43", "Les Misérables".



Książki. Nie dość, że na kindle i audiobooki (jeżdżę do pracy autobusem i miewam chorobę lokomocyjną, ale zhakowałam system), to jeszcze nadgryzam papierowe. Oczywiście kupuję szybciej niż mogę przeczytać, ale przemeblowałam buduar, kupiłam nowy regał i na razie jest git.

Aktualnie na tapecie: "Wszystko jest względne. 14 mrocznych opowieści" Stephena Kinga (z całym szacunkiem dla Stefka, "Siostrzyczki z Elurii" to pretensjonalny bardziew i nie zdzierżyłam, ale pozostałe są w dechę, zwłaszcza "Prosektorium nr 4") i "9 łatwych kawałków" Jana Krasnowolskiego (pojęcia czerwonego nie mam, kto to, ale jak mi oferują ebooka na kindle po polsku, i to za darmo, to nie marudzę), nadgryzłam też "Drakulę" Stokera, ale średnio porywające.
Ostatnio zachwyciło mnie: "Opactwo Northanger" Jane Austen i "Najstarsza prawnuczka" Chmielewskiej (to drugie w formie książki mówionej, współpasażerowie musieli mnie wziąć za pomyloną, bo rechotałam okrutnie).



Sztuka, przez duże i małe "esz". W niedzielę wybrałam się na fotospacer i odkryłam fantastyczną galerię - z zewnątrz wygląda nobliwie i nudno, a w środku XX-wieczne malartswo irlandzkie, rekonstrukcja pracowni Francisa Bacona i różne dziwactwa, co to ludzie na ich widok z reguły mówią "nawet ja bym coś takiego zrobił" (chociaż nie robią, więc ich opinia pozostaje w sferze teoretycznej). Na malarstwie znam się jak przeciętny nastolatek na dobrej muzyce, ale strawą duchową gardzić nie można i już.

Fotospacerek per se też był niesamowicie owocny, czego efekty można oglądać na moim fotoblogasku: http://littlelessordinary.wordpress.com/
Napstrykałam materiału na dwa tygodnie!

Zaczynam się wkręcać również w inne sztuki wizualne, a mianowicie kupiłam sobie książki o rysowaniu, szkicownik i takiego o koleżkę do ćwiczeń:



Robienie biżu niestety zamarło. Nawet, kiedy znajdę na to chwilę, to nie mam natchnienia, nie mam też ochoty tego focić i wystawiać. Może to tylko chwilowy kryzys? Oby, bo co ja z tym warsztatem zrobię.
Mam taki nieśmiały plan robienia kartek na różne okazje. Dotąd robiłam dla rodziny i przyjaciół, może pora wypłynąć na szerokie wody?

Jeżeli o kreatywności mowa, połknełam ostatnio taką oto książeczkę i serdecznie polecam ją wszystkim zainteresowanym procesem twórczym (nie tylko reklamiarzom):


http://www.amazon.com/gp/product/B001C34HUS/ref=docs-os-doi_0


A jak już mam ochotę na rozruszanie twórcze, a nie zażyłam jeszcze dziennej głupawki, tworzę takie kwiatki:


Ciąglę rozważam za i przeciw blogaska z kocimi grafikami. Yay or nay?

Last but not least:

Taniec. Głównie bretońskie, ale ostatnio rozszerzone o folk z innych rejonów Europy. Wczoraj spedziłam 1.5 godziny na tańcach greckich (które wyglądają na łatwe i niespecjalnie dynamiczne, ale męczą jak cholera), po czym pognałam na naszą comiesięczną bretońską sesję taneczno-muzyczną. Podczas potańcówki nr 2 byłam już tak zmęczona, że potykałam się o własne nogi, a dziś mięśnie ud mocno protestują. Za 2 tygodnie czeka mnie debiut w tańcach irlandzkich, a w międzyczasie planuję jakąś salsę. Marza mi się tańce irlandzkie w szerszym wymiarze, ale muszę zrzucić trochę wagi, bo nie wyrobię z podskokami.

Z ogłoszeń Cioci Dobra Rada dla mieszkańców Dublin's fair city i reszty Zielonej Wyspy: zapraszam do polubienia strony mojego znajomego:
https://www.facebook.com/pages/The-Joy-of-Dancing-Bal-Folk-Dublin/251213698276941?fref=ts
Strona łączy różne inicjatywy taneczne w Dublinie. 
Jeżeli chcecie sobie potańczyć za darmo lub "co łaska" i poznać fajnych ludzi, zapraszam co piątek na Temple Bar do Exchange (http://www.exchangedublin.ie/) o godzinie 19:00. 
Ewentualnie w ostatni piątek miesiąca do Chonradh na Gaeilge, 6 Harcourt st., na sesję bretońską.
Ewentualnie w drugą niedzielę miesiąca do The Dublin Food Co-op, 12 Newmarket Square, D8, na Fusion Sundays: http://www.facebook.com/fusionsundaysmarket
Ewentualnie w drugą sobotę miesiąca do Belfastu (Madden's bar, róg Berry st. i Marquis st.) na sesję bretońską.
Ewentualnie w pierwszy wtorek miesiąca do Galway, do klubu 
Club Arus na nGael, również na sesję bretońską.
Ewentualnie w drugą sobotę miesiąca do wyżej wspomnianego The Dublin Food Co-op, na warsztaty tańców włoskich, prowadzone przez przesympatyczną Elianę, szefową grupy Oltremara.

Nieźle, co? Kto tu mieszka, ten wie, że niewiele w Dublinie można robić za darmo i przychodząc "z ulicy". :)

Tańczcie, ludziska. Olejcie siłownie, chlanie i telewizję. Tańczcie. Nic lepszego waszemu ciału się nie może przytrafić.



Tak mało czasu, a tyle pomysłów. Zawsze byłam zachłanna na życie, był czas, że chciałam to leczyć. Ale po co? Po kiego wafla zaprzeczać swojej prawdziwej naturze i udawać, że wieczory przed telepudłem i rajdy praca-dom mi wystarczają? Od przybytku głowa nie boli.

Tańczcie, czytajcie i róbcie wszystko na raz. Nie słuchajcie pieprzenia, że życie jest za krótkie na to czy na tamto. Jest długie jak podróż pociągiem relacji Szczecin-Przemyśl i lepiej sobie znaleźć zajęcie, żeby z frustracji nie wyskoczyć oknem. Rzekłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz