czwartek, 24 listopada 2016

A-haaa!

Teraz już rozumiem!

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami (tak naprawdę żadne tam górki, tylko Grand Canal st. i Merrion Square, i żaden tam las, tylko trzy drzewka nad Grand Canal) pracowałam sobie w Firmie na S, a wraz ze mną moja przyjaciółka i ciocia kota Gryzeldy, Muriel.

Praca w Firmie na S była ciężka. Szef był nieznośny,  dedlajny nierealistyczne, płacili tak sobie itp. Jednakże, wielką zaletą tego miejsca był tzw. flexitime, czyli elastyczne godziny pracy.

Elastyczność ta oczywiście miała swoje granice, np. musieliśmy wyrobić 40 godzin w tygodniu, poświęcić minimum pół godziny dziennie na przerwę na lunch, no i przede wszystkim - być w biurze w określonych godzinach (tzw. core hours). Rano musieliśmy się zjawiać w biurze najpóźniej o 10:00, lunch skończyć najpóźniej o 14:00 i mogliśmy iść do domu najwcześniej o 16:30. System ten działał całkiem przyzwoicie dla wszystkich pracowników: kto chciał uniknąć korków i wcześniej skończyć, zaczynał o 8:00 i wychodził przed 17:00, kto lubił pospać przychodził później, każdy miał też opcję wydłużenia lunchu do nawet 2 godzin, jeżeli w przerwie musiał załatwić jakieś prywatne sprawy (np. opalanie się na trawniku na Merrion Square, jak ja i rzeczona Muriel zwykłyśmy czynić w słoneczne, suche i niezbyt zimne dni), no i nie do przecenienia była ta poduszka czasowa na wypadek korków.

Inny niespodziewany profit flexitime: szef może cię przetrzymać po godzinach, bo omgomgwszyscyzginiemy i uważa, że to nie problem, bo przecież jutro możesz wyjść wcześniej. A że kurs francuskiego, za który zapłaciłam niemałe pieniądze, mam dziś wieczorem, a nie jutro, to już drobiazg.

Mogłoby się wydawać, że 10:00 rano to przyzwoite ograniczenie i każdy zdąży się zjawić w biurze.

Niestety, w przypadku Muriel to nigdy nie działało. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć, ile razy w ciągu tych 3-4 lat pojawiła się w biurze choćby o 10:05. Najczęściej pojawiała się ok. 10:30, a nawet zdarzało się prawie o 11:00. Szef się na nią wściekał i usiłował jej zaszkodzić na wiele sposobów, chociaż M. nadal wyrabiała swoje godziny i bardzo dobrze wykonywała swoją pracę (był chorym na władzę palantem). Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego Muriel się ciągle spóźnia, ze mną włącznie.

Minęło prawie 5 lat i oto jestem taką biurową Muriel.

Zasadniczo nie mam flexitime w kontrakcie. Umowa stanowi, że zaczynam o 9:00 i kończę o 17:30, w tym max godzina przerwy na lunch. W praktyce mój szef powiedział, że jest mu doskonale wszystko jedno, w jakich godzinach pracuję i ile czasu przeznaczam na lunch, bylebym chodziła na wszystkie umówione spotkania i robota była zrobiona. Początkowo było to OK, np. póki poranki były ciemne, a ja często chorowałam, przyjście do biura było praktycznie niewykonalne przed 9:30. Latem wstawało się łatwiej, więc przychodziłam 8:30-9:00. Kiedy zatem zaczęłam pracę w zespole pracującym w trybie Agile (podobno po polsku to się nazywa "programowanie zwinne", LOL) i ustaliliśmy, że nasz daily scrum będzie odbywał się o 10:00, nie widziałam w tym żadnego problemu. Jestem rannym ptaszkiem, na pewno zdążę. Na pewno.



Od dwóch tygodni ledwo daję radę wylądować w biurze na czas. Z pewnością nie pomagają mi w tym autobusy, które jeżdżą jak chcą (czasem nawet jak chcą, to nie jeżdżą, bo po co) i po prostu się nie zjawiają. W piątek i poniedziałek zaspałam - obudziłam się prawie o 9:00 i nawet gdybym wyszła z domu w 20 minut (co może być skomplikowane, bo śniadania mogę jadać wyłącznie w domu z powodu ograniczeń dietetycznych, a muszę się wszakże też trochę obmyć, ubrac i czasem namalować sobie kobietę na twarzy czy coś), to nie zdążyłabym na dziesiątą za Chiny Ludowe. W efekcie pracowałam z domu. Gdyż albowiem w czwartek na daily scrum nie dojechałam - wysłałam maila z autobusu, że przepraszam, ale nie zdążę i zlądowałam w biurze o 10:30 - więc doszłam do wniosku, że lepiej popracować zdalnie i być na spotkaniu na czas, niż nie zjawić się w ogóle, bo nie dojadę na 10:00. Wczoraj jakimś cudem udało mi się dojechać, bo autobusy się akurat zachowywały przykładnie. Dzisiaj po 20 minutach czekania na jakikolwiek autobus pojechałam taryfą, bo znowu nie zdążyłabym na 10:00.
Uprzedzając ewentualne pytania: rower jeszcze odpada, bo to paskudztwo w zatokach nadal trochę mi miesza z poczuciem równowagi i zwyczajnie się boję, zwłaszcza w wietrzne dni.

I kiedy tak głębiej się nad tym zastanowić, to w poprzednie tygodnie też nie było wiele lepiej. Pracowałam z domu, więc spóźnienie nie zachodziło z przyczyn oczywistych (nie potrafię spać do 10:00, nawet gdybym chciała). Ale w ciągu dnia trudno mi się było skupić na pracy, i to nie z powodu bycia w domu, a więc obecności kotów, warsztatu, gier na własnym kompie itp. Jak już wspomniałam w poprzednich notkach, moja energia twórcza jest na poziomie katastrofy jądrowej i praca jawi mi się jeszcze mniej interesującą niż zwykle. Każdy jeden task w JIRA wywołuje u mnie krzyk do wewnątrz, prokrastynuję, bluzgam we wszystkich językach które znam.

Wkurwia mnie niemożebnie, że mam tak mało czasu na swoje hobby i projekty (a wcale nie mam ich aż tak dużo: zaledwie bas, robienie biżu i GIMP; z gier i czytania już musiałam zrezygnować). Że codzienie dopisuję parę linijek do pliku z pomysłami w evernote, próbuję coś robić wieczorami, staram się pilnować czasu i choćby nie wiem co jestem w łóżku o 1:00 w nocy. I kiedy wstaję rano, jestem oczywiście koszmarnie zmęczona, nadal nie mam czasu, pracy nie lubię jeszcze bardziej, pomysły nadal przybywają znikąd. Odwlekam w nieskończoność moment wstania z łóżka (społecznościówki takie ciekawe, sudoku takie interesujące, wow, wow), a kiedy już wstanę, to rozpraszam się na rzeczy typu zabawa z kotami lub szybka naprawa biżuterii, którą chcę danego dnia założyć (na szczęście ciuchy szykuję wieczór wcześniej; biżuterię też, ale często zmieniam zdanie w ostatniej chwili), robienie samojebki.

Może to był właśnie problem Muriel: czuła się tak nie na miejscu w swoim życiu, tak ograbiona z godzin przez pracę, że usiłowała wyszarpać każdy jeden skrawek czasu dla siebie, aż do momentu, kiedy czuje metaforyczny nóż na gardle.

Jeszcze nie wiem, co zrobię, żeby usprawnić swój time management. Jeżeli ktoś ma dla mnie jakieś rady, to zapraszam do podzielenia się w komciach. Ofertami sprzedaży zmieniacza czasu też nie pogardzę.

Pora spać, bo zamykają mi się oczy. Wierzcie lub nie, ale tę notkę piszę już trzeci wieczór. To prawda, że niektóre fakty są w miarę świeże, ale w momencie powstawania było parę podobnych przykładów.

Czas to kutas i chciałabym, żeby usechł.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz