środa, 10 maja 2017

Żelazo nie klęka

Uwaga, w środku dużo rzygania tęczą!
Był październik 2016. Przyszedł na moją skrzynkę newsletter z Bands in Town (a może Spotify? nie pamiętam), który sprawił, że najpierm kwiczałam z ekscytacji, potem gorączkowo szukałam karty debetowej, a potem (wciąż podekscytowana i nieco wkurwiona, bo nie lubię, jak mi tyka zegarek na COKOLWIEK) bukowałam bilety na ticketmasterze. No i kupiłam:

Bez konsultacji z Rumiankiem kupiłam od razu dwa bilety, ale coś mi mówiło, że się nie obrazi
Minęło wiele miesięcy, parę koncertów (Testament+Amon Amarth, British Lion, Accept+Sabaton i Immolation+Vader) i w sobotę wreszcie nadejszła ta wiekopomna chwila!

Nie, że jesteśmy jedną z tych dziwnych par, które noszą te same ciuchy, no ale sami rozumiecie, pranie to dziwka itp. Nie mogłam przecież iść w koszulce KISS.
Trochę się obawiałam o kwestie organizacyjne (np. rozmiar lokalu - większy w tym mieście jest tylko najnowszy stadion), ale poszło gładko. Na szczęście mieszkam parę minut spacerkiem od The Point, a pogoda była przepyszna, więc zainstalowaliśmy się bez problemu. Po obowiązkowym kupieniu koszulki, obaleniu bro, przesiedzeniu supportu na podłodze niczym hiszpański nastolatek (BTW nie wiem, z jakiej dziury wypełzł zespół Shinedown, ale postuluję, żeby spierdalał do niej z powrotem), staniu kolejne dwa stulecia (wiwat moje 161 cm wzrostu) i wojny na łokcie o to, żeby być jak najbliżej sceny - nadejszła wiekopomna chwila.

Zasadniczo nie miałam wielkich nadziei na usłyszenie oldies, but goldies. Widziałam parę zeszłorocznych występów Żelaznych na youtubie i ze smutkiem zaobserwowałam, że mają tendencję do koncentrowania się na piosenkach z ostatniego albumu (który jest spoko, ale nie robi mi tak dobrze w uszy jak albumy z lat 80.). A tymczasem...

Po niespecjalnie zaskakującym wstępie w postaci "If eternity will fail" i "Speed of light" (wiadomo, że każdy heavy- czy powermetalowy zespół musi mieć piosenkę pt. "Speed of light") niespodzianka wieczoru: zagrali "Wrathchild"! Nie tylko mój ulubiony kawałek z ulubionego albumu Maidens, ale również piosenka z ery Di'Anno (których Bruce chyba za bardzo nie lubi). Dwie piosenki dalej, kolejna niespodzianka: "The Trooper" i nieśmiertelne powiewanie flagą brytyjską. W latach 90. Ironsi zostali za to w Irlandii wygwizdani, ale tym razem słychać było tylko okrzyki entuzjazmu. Panta rhei.


Moje obawy się więc nie potwierdziły i tego wieczoru zagrano wiele piosenek, które pragnęłam usłyszeć. "Fear of the dark". "Number of the beast". "Iron maiden". "Wasted years". "Blood brothers". Nie zagrali "Be quick or be dead", no ale nie można mieć wszystkiego. Oczywiście nie oznacza to, że piosenki z nowego albumu zostały zupełnie pominięte, bo tych też pojawiło się sporo. Publika śpiewała i skakała niemalże równie entuzjastycznie co do starszych kawałków, co przeczy istnieniu syndromu inżyniera Mamonia.

Number of The Beast i osobliwa dekoracja (trójwymiarowa i kilkumetrowa, mają rozmach skurwysyny)

Dave, Steve i Janick (który akurat postanowił na swojej gitarze grać, zamiast podrzucać ją kilka metrów w górę)

Publika - klasa sama w sobie. Wyjąwszy jakiegoś angielskiego skurwiela, który absolutnie teraz, zaraz musiał zapalić papierosa, panowała piękna, przyjazna atmosfera, kto się przewrócił w pogo zaraz był przywracany do pionu, nikt nikogo nie potraktował z łokcia. Dawno nie chciałam pogować na koncercie, zapomniałam, że to może być przyjemne (taktownie przemilczę, jak wyglądają pogo na polskich koncertach w Dublinie; nopenopenope).

Zdjęcie z moją tymczasową metalową rodziną. Zwróćcie uwagę na to nabożne skupienie i religijną ekstazę na twarzach braci w wierze.
Nie będzie chyba specjalnie zaskakującym, że niewiele widziałam bez telebimów (boleję nad tym, że nie widziałam zbyt wiele z tego, co wyczyniał Steve Harris, ale pocieszam się, że miałam okazję się napatrzeć podczas koncertu British Lion). Większość zdjęć zrobiłam stając na palcach i wyciągając ręce w górę najwyżęj jak mogłam Przez co umknął mi piękny moment, który na szczęście uchwyciłam i kontemplowałam potem przez resztę wieczoru :D

Giant floating Eddie. Jannick's flying guitar as an unexpected bonus. #ironmaiden #uptheirons #dublin

A post shared by Mairéad O'Cúíg (@margaret_friday) on


Koncert był długi i męczący, ale dostarczył takiej kumulacji niezapomnianych wrażeń, że jeszcze dziś jaram się jak flota Stannisa. Panowie z Iron Maiden pokazali, co to profeska, dobra robota i sztuka przez duże SZ. Mam nadzieję, że jeszcze nagrają parę albumów i przyjadą do Dublina, ale nie oszukujmy się: nie są już najmłodsi i nie wiadomo, ile jeszcze lat im zostało, zanim złożą gitary i przejdą w stan spoczynku. Sam Steve mówi w wywiadach, że najprawdopodobniej jest to ich ostatnie wielkie tournee. Tym bardziej więc cieszę się, że mogłam ich zobaczyć.



1 komentarz :

  1. :-))) Uwielbiam IM, byłam na nich w 2k13 w Zurychu, też dali świetny koncert :-)

    OdpowiedzUsuń